sobota, 9 sierpnia 2014

Pocztówki z podróży - zamów kartkę i pomóż dzieciakom!



Nasz kolega Kuba Rydokdym - autor bloga www.plecakwspomnien.eu jedzie autostopem do Chin! Przez dziką Syberię nad Bajkał, potem przez pustynną Mongolię i przekraczając Mur Chiński, do Pekinu. Spełnia swoje marzenia! Ale nie tylko swoje - pomyślał, że przy okazji tej podróży, zbierze trochę pieniędzy dla tych, którym podróżnicze plany spełniać dużo trudniej. Tak powstała akcja "Pocztówki z podróży". Wpłać 20 złotych na nasz cel, a Kuba wyślę ci kartkę z Azji!
Jak to działa?

     Bardzo prosto! Wpłać minimum dwadzieścia złotych na podane niżej konto. W zamian za to Kuba, podczas autostopowej podróży przez Azję, wysyła ci pocztówkę z Rosji, Mongolii lub Chin. Jej koszt (kartka + znaczek), to około pięć złotych. Cała reszta idzie dla dzieci. W ten sposób ty jesteś szczęśliwy/wa, bo dostałeś pocztówkę i masz świadomość, że komuś pomogłeś; Kuba jest szczęśliwy, bo wysłał pocztówkę, pośrednicząc w pomocy dzieciom, a najbardziej szczęśliwe są dzieci, którym dzięki zebranym pieniądzom, spełnią się marzenia!


mBank: 23 1140 2004 0000 3602 6419 7100
Jakub Rydkodym
W tytule przelewu napisz adres, na który ma zostać wysłana pocztówka, oraz ewentualnie preferowany kraj, z którego mam ją wysłać.
Wpłata pieniędzy oznacza akceptację regulaminu.


Każdy lubi dostawać pocztówki!

     No bo kto nie lubi? Jeżeli kiedykolwiek dostałeś pocztówkę z dalekiego kraju wiesz, jakie to fajne uczucie! Jeżeli nie, czas się przekonać! A przy okazji można pomóc innym!

Na co zbieramy?

     Razem z fundacją Kadry ze Świata zbieramy fundusze, na realizację podróżniczych marzeń dzieci dotkniętych ciężką chorobą oraz tych, które znajdują się w trudnej sytuacji życiowej



Dlaczego Kadry ze Świata?


     Kubie bardzo  zależało, żeby projekt "Pocztówki z podróży" finansował podróżnicze marzenia dzieci. Dlaczego? Kiedy był mały, rodzice nigdy nie żałowali pieniędzy na wycieczki. Często też jeździli gdzieś razem. To nie zawsze były wielkie wyprawy - czasem nawet jednodniowe wycieczki, ale wie, jak mocno wpłynęły na jego życie - rozbudziły ciekawość świata oraz uświadomiły, że gromadzenie wspomnień jest ważniejsze, niż gromadzenie pieniędzy. Wyjazd, choćby za miasto na łono natury, był zawsze wielkim przeżyciem. Niestety, nie każde dziecko ma tyle szczęścia co On.


Tak właśnie Kuba trafił na fundację Kadry ze Świata. Tworzy ją grupa podróżniczek - młode, fajne dziewczyny z zapałem i pasją. Łączą podróżowanie i fotografię z pomaganiem dzieciom dotkniętym przez los. Przez ostatnie trzy lata udało im się zorganizować podróż marzeń do Laponii dla dwójki chorych nastolatków, do Barcelony dla wychowanków warszawskiego Domu Dziecka, a także wyjazd do Zakopanego dla podopiecznych domów samotnej matki. Fundacja Kadry ze Świata jest w trakcie realizacji kolejnych podróży marzeń dla dzieci i właśnie dlatego to z nimi chciałem nawiązać współpracę. Pomóżmy im spełnić kolejne marzenia!




sobota, 25 stycznia 2014

New Year- New York – czyli mała wyprawa do wielkiego miasta. Wywiad.



na zdjęciu autorka bloga na Top of the Rock, New York, 2013
na początku roku miałam przyjemność udzielić wywiadu dla Marty  Dymek z Fundacji Kadry ze Świata , opowiadając o swojej ostatniej podróży do Stanów Zjednoczonych, a konkretnie do potocznie nazywanej stolicy świata - Nowego Yorku. Zapraszam do lektury.                   

link do przeczytania:

Audycja w Radiu Pin

na zdjęciu z prowadzącym audycję, Roderykiem Więckiem.

Zapraszam do odsłuchania audycji, która miała miejsce 15 grudnia (2013 r.) w Radiu PiN, podczas której miałam przyjemność opowiedzieć  swoich doświadczeniach w afrykańskiej Ghanie i fundacji Kadry ze Świata!



link do posłuchania: 

http://www.radiopin.pl/archiwum/PODROZE_Z_GLOBTROTEREM/page/3

GRU15 - Ghana

poniedziałek, 7 maja 2012

z wizytą w tajsko-kambodżańskiej kuchni

Region: Tajlandia/Kamodża 
Sprzęt: Nikon d3100
Okres: 2011 


W Tajlandii i Kambodży, każdy smakosz egzotycznej kuchni znajdzie coś dla siebie. 


OWOCE
Jeżeli mamy ochotę na coś oryginalnego, warto skosztować owoców, których nie znajdziemy w żadnym z europejskich miast. Są kolorowe, z kolcami i o dziwnych kształtach, które w pierwszym kontakcie próbują nas od siebie odstraszyć. Zazwyczaj bardzo słodkie albo cholernie kwaśne, ale też smaczne. Często okazuje się, że w smaku przypominają nam podstawowe tropikalne owoce, jak np. ananas czy granat. Zawsze świeże i intensywne w zapachu. Gdzie kupować? Od przyulicznych kupców lub na straganikach. Koniecznie myć przed zjedzeniem.
                                      
pływający bazar na wodzie Damnoen Saduak na obrzeżach Bangkoku.


"Dragon" czyli smoczy owoc, popularny w całej Azji - w środku biały z czarnymi kropkami. Smakuje jak połączenie gruszki z truskawką. słodycz 200%.  

SAJGONKI 

najbardziej popularny przysmak ze wschodniego świata, czyli sajgonki. Oryginalnie z kapustą w środku. Podawane z ostrymi sosami. Mało pożywne, ale smakują swojsko. Niewiele różnią się od tych, które można zdobyć u Nas.  




Zupki Curry. 

Słówko "Curry" kojarzy się najczęściej wyłącznie z sypaną przyprawą. W Azjatyckich klimatach, tym określeniem nazywa się zupy: do wyboru: czerwona, żółta lub zielona, przyprawione tą właśnie przyprawą. 
Żółta najostrzejsza!! Zawartość zupy jest przeróżna. Najczęściej z kawałkami wybranego przez nas mięsa, 
do tego mix warzyw i zielonych przypraw. Podawane z ryżem, to zestaw obowiązkowy. Próbować, bo przepyszne i bardzo pożywane!  Dla złagodnienia podaje się mleko. Warto spróbować z krewetkami!




 ROBAKI 

Szerszenie, koniki polne, karaluchy i inne obrzydlistwa to najsmaczniejszy dziki przysmak jaki udało mi się jeść. Podsmażana skórka i przyprawa a'la Winiary/Knorr przypomina w jedzeniu chipsy. I jakby się zastanowić, trzeba wykreślić słowo "obrzydliwe",bo przecież takie Koniki to bardzo czyste zwierzątka. Skaczą po trawie i żywią się samymi czystymi roślinami lub bezkręgowcami, lepsze to niż kurczak faszerowany własnymi odchodami, który sprzedają nam w marketach :-) Zamykać oczy i jeść. Pierwszy jest najgorszy, a później nie możesz przestać jeść. Niestety robaczki nie nadają się do zabrania i przywiezienia do domu jako pamiątka, ponieważ termin ich użyteczności do spożycia jest bardzo krótki.






MAKARONY 
   zarówno w Tajlandii jaki i Kambodży makarony i pasty są dostępne niemal na każdym zakręcie większej uliczki. Z reguły  jest to makaron ryżowy. Je go się pod każdą postacią z różnorodnymi składnikami. Naturalnie najczęściej są to owoce morza, ale nie tylko. W restauracjach możemy również spróbować znanych nam europejskich przepisów na pasty jak np. Carbonara,w wersji tajskiej. 
Carbonara "brokułowa" z małżami

DESERY
Czyli specjlaności serwowane przez lokalnych kucharzy. Są oczywiście droższe niż przeciętne potrawy, możliwe do zdobycia na co dzień, ale i tak nie naruszają kieszeni w nadmierny sposób. 
Koniecznie spróbować. Przygotowywane na bieżąco z najświeższych owoców, owoców morza i ryb. Coś pysznego. Szczególnie polecam ananasowe sałatki na wyspach tajskiego południa kraju. 
Drugą propozycją godną polecenia to lody. Lody nie owocowe, tylko zamrożona woda, polana różnymi słodkimi sosami. Słodkie jak diabli, ale w końcu robi to, o czym marzysz - schładza. Uwaga na rozmrażany i zamrażany z powrotem lód - problemy żołądkowe gwarantowane (nie kupować u ulicznych sprzedawców, tylko ze sklepików lub knajpek)
sałatka ananasowa na wyspach Krabi, na południu Tajlandii
lody (zamrożona woda z syropami owocowymi). Smakuje jak guma do żucia. 




piątek, 23 marca 2012

z wizytą u Króla Samozwańca

Region: Ghana, Tongo
Sprzęt: Canon XS 100 IS
Okres: 2010

Masz ochotę napić się piwa lub zapalić jointa z królem? Nie ma żadnego problemu. Ale najpierw musisz uzbroić się w cierpliwość  i zdecydować się na upiorną podróż w kierunku wioski Tongo.

Godzina ok. 20. Jesteśmy w Tamale na północy Ghany. Szukamy czegoś co przypomina przystanek autobusowy, z którego możemy ruszyć w kierunku miejscowości Bolgatanga.  
Mija około dwóch godzin  od czasu rozpoczęcia próby dotarcia do celu poprzez analizę mapki z Lonely Planet i wskazówek lokalnych pomocników ( Pamiętajcie – Ghanijczycy to najgorsi przewodnicy świata. Bez wyjątków). Co gorsza,  na północy Ghany zaczyna być już problem z wypieraniem języka urzędowego, którym oficjalnie jest angielski, na coś francusko-lokalnego.
Mamy dość, jesteśmy brudni, zmęczeni i  wkurzeni. Na pocieszenie duszy decydujemy się więc na pocieszenie podniebienia i prosimy pierwszego lepszego taksówkarza o zawiezienie do najbliższego miejsca gdzie możemy zjeść coś innego niż kurczak z ryżem.  Udało się, jedna z podstawowych potrzeb została wreszcie zaspokojona.
Taksówkarz, jako kolejny miły pomocnik proponuje odstawienie nas na przystanek.
Bez nadziei, ale już kompletnie obojętni zgadzamy się.
Wysiadamy na ciemnej ulicy. Nie ma tu niczego. Kompletnie. Ale pojawia się nadzieja. Na „przystanek" schodzi się coraz więc ludzi. To chyba tu? Tak udało się!
Godzina 23:30 opuszczamy Tamale.
Sama podróż nie należała do najprzyjemniejszych. W ghańskich autobusach nie ma  problemu, z tym, że danym pojazdem chce jechać więcej ludzi, niż przewiduje to liczba foteli.  Mieliśmy farta – siedzieliśmy na przodzie autokaru, gdzie z reguły jest najchłodniej (klimatyzacja  jest tylko w autokarach pierwszej klasy, ale te jeżdżą wyłącznie na głównych i bardziej turystycznych trasach) . Wszystkie fotele były już niestety zajęte, dlatego kierowca wyczarował  małe czerwone stołki przypominające nieco nocniczki dla małych brzdąców. Takim krzesełkami wypełniono całą wolną przestrzeń autobusu, jakim było przejście pomiędzy fotelami. Podczas trasy siedząc na takich krzesełkach przesuwaliśmy się w rzędzie kaczuszek raz w tył, raz w przód.. a teraz wyobraźcie sobie jeszcze co się działo jak ktoś z tytułu zechciał wysiąść (…) Dodam, że plecaki trzymaliśmy na kolanach, bo w bagażniku: miejsca brak. 
Podróż trwała kilka godzin. 
A zapomniałam jeszcze dodać, o małej awarii, przez którą musieliśmy koczować przed autobusem około godziny na jakimś afrykańskim końcu świata.
Na koniec uroczą noc w autobusie umilić nam miała jeszcze jedna z uwielbianych przez Ghanijczyków ich państwowa telenowela i teledyski (tu link, żebyście poczuli klimat:   http://www.youtube.com/watch?v=RV0ESpnhUXQ )
Do Bolgatangii docieramy około 4 w nocy.  Nie opłaca się więc brać nam noclegu. Bardzo mało rozgarnięty taksówkarz po okrążeniu całego miasta zawozi nas do willi/pensjonatu gdzie właściciel pozwala nam przeczekać do wschodu słońca w czymś w rodzaju recepcji. Nie spaliśmy, ale odpoczęliśmy, wzięliśmy prysznic i naładowaliśmy telefony komórkowe.
To była ciężka noc. Ale ubaw i frajda z tych absurdów nie popsuła nam humoru.
Słońce. Śniadanie. Ruszamy w drogę.
Pierwszy dzień: Paga Crocodlie Pond – rezerwat krokodyli, które możesz nakarmić żywym kurczakiem, wioska domów glinianych, granica z Burkina Faso i pierwszy katolicki kościół w Ghanie.  
W końcu upragniony nocleg i deszcz, który ochłodził ghański upał.
Dzień drugi. Pobudka rano i jedziemy do Tongo. Jedziemy do króla!
Łapiemy  podmiejski busik, tym razem  już na fotelach J Wysiadamy w szczerym polu, skąd odchodzą tylko dwie drogi. Jedna, w kierunku której właśnie odjechał nasz busik, no i ta druga. Na szczęści spotykamy białych, którzy wracają właśnie z tej drugiej. Nie wiadomo skąd pojawia się „przewodnik”, który mimo naszych odmów, usilnie idzie za (z) nami. Po jakimś czasie się do niego przyzwyczajamy. Opowiada ciekawe historie, które są nawet czasem zabawne. 
Droga do króla i jego wioski miała mieć około 7 km. Niestety przez słońce i nasze kilkukilogramowe plecaki, trasa sprawiała wrażenie jakby nigdy nie miała mieć końca..  Na naszej trasie pojawia się kolejny człowiek. Tym razem nie jest biały. Jego skóra jest czarna jak smoła, usta są wielkie i czerwone, a zęby białe jak śnieg. Teraz gdy sobie przypominam tego Tubylca, od razu na myśl przychodzi mi historia wilka od czerwonego kapturka. Ten jednak nie chciał nas zjeść ale za to niestety bardzo spodobała mu się moja torebka Lacosty (moja głupota, żeby ją zakładać).  Najgorsze, że nowy przybysz miał przypiętą do paska dość sporą maczetę (chyba do ścinania trawy). Ponadto sprawiał wrażenie jakby był pod wpływem czegoś i nie miał zabardzo kontaktu z rzeczywistością.  Nie ukrywam, że puls w moich żyłach przyspieszył prawdopodobnie do swojego maksimum, ale starałam się zachować spokój.  I tu przydał się nasz „przewodnik”. Wykrzykując w obcym języku i grożąc rękoma (wyglądało to tak, jakby zbierało się na porządną bijatykę), po jakimś czasie udało mu się przepędzić Wariata. Uff.  
Dotarliśmy. W  „kamiennej wiosce” znajdowało się już oficjalne biuro (garaż J), gdzie można było wynająć oficjalnego przewodnika.  Nasz obrońca, który podawał się za przewodnika okazał się oczywiście małym ścieminiarzem i z „oficjalnym” przewodnikiem nie miał nic wspólnego. Z racji jednak zaistniałej sytuacji, daliśmy mu symbolicznie kilka dolarów za obronę – zwłaszcza, że w perspektywie mieliśmy powrót do domu tą samą drogą którą przyszliśmy - „Drogą Tubylca”.
Kamienna Wioska jest piękna. Ogromne głazy i kolory otaczającej jej trawy, drzew i kwiatów robią pioronujące wrażenie. Ponadto za czasów niewolnictwa,  wioska stanowiła ukrycie dla wielu czarnoskórych. Z tego powodu w głazach znajdujemy niesamowite ciekawostki i pomieszczenia, jak np. pozostałości po szkole, w której uczyły się dzieci.
Przy skałach znajduje się prawdziwa afrykańska wioska i gliniasto-piaskowy pałac króla. Zabawnym faktem jest to, że prawie wszystkich mieszkańców wioski łączą więzy krwi. Tak, otóż Król ma około 40 żon, a dzieci nikt nie jest w stanie się do końca doliczyć…  
I skucha. Samego króla nie udało nam się spotkać. Aczkolwiek nadmiar wrażeń i poznanie prawie całej jego rodziny sprawiły, że  w gruncie rzeczy wcale nam już nie zależało na tym spotkaniu. Z opowieści przewodnika i innych turystów, spotkania z królem są zazwyczaj podobno  bardzo "fajne". Król to wyluzowany staruszek, który swoich białych gości najchętniej wita alkoholem lub różnymi ziółkami.. 
Nam wrażeń na jeden dzień wystarczyło.  Ku naszej radości, na koniec wyprawy szczęście się do nas uśmiechnęło i okazało się, że w  królewskim busiku turystycznym który odjeżdżał do miasta, zostały 3 wolne miejsca.
Wracamy. A Tubylec już nam nie groźny.  



piątek, 27 stycznia 2012

z wizytą w afrykańskim kościele

Region: Ghana, Kumasi
Sprzęt: Canon XS 100 IS 
Okres: 2010







Jesteś Katolikiem? Ja też. Chodzisz regularnie do kościoła? Ja też nie. (to smutne)
 
Jako dzieci, często zmuszani byliśmy poświęcać regularnie 45 min każdej niedzieli, żeby pójść do kościoła z rodzicami lub innymi członkami rodziny. Zastanówmy się czemu nie robimy tego dzisiaj? 
- Bo nam się nie chce? Ale dlaczego? Czy to że ostatni dzień tygodnia  stanowi jedyną możliwość solidnego odespania po ciężkim tygodniu pracy, szkoły, czy całonocnej imprezy jest powodem, żeby nie wstać przed 12 i przejść te pareset metrów do najbliższego kościoła?
Ja wiem, że nie i jeżeli jesteście szczerzy sami ze sobą, zgodzicie się ze mną w tej sprawie. 
Dla mnie klasyczna katolicka msza to niespełna godzina nudów, tych samych ewangelii powtarzanych w kółko, w monotonny sposób przez ministrantów i innych roboto-pomagierów. Zero emocji, zero patosu i chwili odpoczynku dla mózgu od  skupienia, powagi i koncentracji, które towarzyszą Ci przez cały tydzień.. Idziesz do kościoła, by znaleźć swojego rodzaju pokrzepienie dla ducha. Ja go tam nie znajduje. 

     I szczerze powiedziawszy nie wyobrażałam sobie, że jeszcze kiedykolwiek zmienię zdanie w tym temacie ... Aż wybrałam się na mszę w Ghanie. Miejscowość Kumasi, a dokładniej Kwamo -  malutka afrykańska wioska gdzie krajobraz wypełniają gliniasto-murowane wiejskie chaty, niekiedy bez wszystkich ścian, a pralnie stanowią małe pojawiające się na skutek ulewnych równikowych deszczy kałuże. Jest też dużo czerwono-zółtej ziemi i trochę roślinności. A teraz uwaga! W Kwamo znajdziemy także  2 małe straganiki, boisko gdzie codziennie odbywają się mecze maluchów,  lokalna szkoła, przedszkole, mieszkanie Pana miasta no i Kościół.

     Ghański kościół jest skromny. Nie ma w nim marmurowych posadzek, ani pozłacanych posągów postaci religijnych. Ba, nie ma nawet ścian.
Mamy za to namiot, prawdopodobnie stworzony przy pomocy rąk lokalnych mieszkańców. Jest mnóstwo kwiatów, plastikowe krzesełka, czerwony dywan i mikrofony.  Msza w Afryce to nie 45 minut. Tutaj świętuje się cały dzień. Oczywiście z chwilowymi przerwami z powrotem do domu na obiad czy żeby skorzystać z toalety. Nie ma jednak sztywnie określonych godzin przerw. Każdy wchodzi i wychodzi kiedy chce i nikt nikogo z tego nie rozlicza.
      Zamiast księdza mamy Pastora. A na  mszy towarzyszy nam cała jego rodzina, w tym 5cioro dzieci J  Pastor to wyluzowany człowiek, jakich mało. Ale uwaga! Jest jedna zasada. Na mszy nie przychodzisz tylko siedzieć i śpiewać. Musisz uważnie słuchać, tego o czym mówiło się trakcie mszy. Ponieważ w przerwie, w każdej chwili Pastor może zechcieć uciąć z Tobą krótką pogawędkę, w celu zweryfikowania jaka jest twoja opinia i stanowisko w omawianych kwestiach J Więc jeżeli nie słuchałeś/łaś możesz zaliczyć konkretną wpadkę na oczach wszystkich zgromadzonych.
     Tutaj widzimy prawdziwe emocje. Więcej się śpiewa, niż mówi. A jeżeli się mówi, bo każdy może zabrać głos przeradza to się w głęboką dyskusję, a nie monolog, czy wykład jak to jest u nas. Tu są łzy, śmiech, taniec, i krzyki. Ci ludzie naprawdę przychodzą do kościoła, żeby poczuć bliskość ze swoim Bogiem. Przez ten jeden dzień odłączają się od  trudnej i szarej rzeczywistości.
Biały człowiek, na afrykańskiej mszy to oznaka szczęścia dla  
lokalnych. Z tego powodu, przychodząc na mszę traktowany jesteś w wyjątkowy sposób. Tylko z naszego względu, msza częściowo odbywała się w języku angielskim.
(W normalnych warunkach odbywa się w lokalnym języku Chwi). To niesamowity zaszczyt.
Na tace, istnieje podobnie jak u nas zasada „co łaska”, ale..  jeżeli po zebraniu darowizn od wszystkich uczestników mszy do koszyczka nie satysfakcjonuje Pastora, potrafi on nakrzyczeć na wszystkich wytykając brak lojalności wobec swojego kościoła i Boga! Oczywiście dolary są bardzo mile widziane. Ja dałam niestety tylko 1$, co być może było troszkę nietaktem z mojej strony, jednak drugi banknot który miałam w kieszeni to już 50$  - A to już chyba byłaby nadmierny gest hojności z mojej strony..
      Chrześcijaństwo w Afryce pomimo pozoru trzyma się całkiem nieźle. Oczywiście dominującą religią jest Islam. Jednak istniej kilka państw, które otoczone przez muzułmańskich sąsiadów, kontynuują swoją chrześcijańską tradycję.
Procentowy rozkład wyznawców poszczególnych religii w Ghanie prezentuje się następująco: 
Chrześcijanie 69%, Muzułmanie 16%, Religie rodzime 9%, Inne ok.6%


Polecam stronę:

I.P.

sobota, 10 grudnia 2011

z wizytą w plemieniu Karen

Region: Tajlandia, Chiang Mai
Sprzęt: Nikon d3100
Okres: 2011
    
       Plemię Karen, o których mowa zamieszkuje północną część Tajlandii. A dokładniej są to obszary przy granicy z Birmą, - Chiang Mai oraz Chiang Rai. 
Wielu turystów wciąż jednak żyję w dużej nieświadomości o prawdziwej nazwie tego plemienia. Kobiety reprezentujące Karen określane są po prostu jako "długie szyje", "żyrafy" lub "smoczyce". Prościej, prawda?



Do dwóch najciekawszych rezerwatów, gdzie można spotkać się z kobietami Karen turyści zaliczają Mae Hon Son, w którym żyje ok. 200 kobiet lub mniejszy w okolicach miasteczka Fang. Większość biur podróży organizuje wycieczki właśnie do Fang, z tego powodu, że jest bliżej do Chiang Mai. Jeżeli wolimy podróżować sami, oczywiście do wioski można dostać się samodzielnie, np. skuterem, ale wtedy lepiej uprzednio dowiedzieć się bardzo dokładnie, jak tam trafić z mapą, bo może być problem.    
Wejście do rezerwatu kosztuje ok. 200 Bhatów (19 pln). W cenie biletu mamy możliwość robienia zdjęć, porozmawiania z przedstawicielkami plemienia (aczkolwiek kobiety nie znają języka angielskiego, zatem rozmowa sprowadza się do uśmiechów i gestykulacji) oraz zwiedzenia sobie wioski. W wiosce możemy przyjrzeć się codziennym czynnościom, którym oddają się Karen - szycie, dzierganie, gra na różnych instrumentach. W Fang mamy także okazję zajrzeć do  plemiennego domu oraz kupić ciekawą pamiątkę Handmade ze straganiku. Mówi się, że kobiety Karen są bardzo ubogie, dlatego sprzedają swoje produkty po wyjątkowo niskich cenach, a towary, które oferują, czyli torebki, naszyjniki, chusty i inne  są nieraz naprawdę piękne, szczegółowo dopracowane no i co tu ukrywać unikalne.
       Co do samych obręczy i ich genezy. 
Obręcze wykonane są z mosiądzu i zakłada się je już nawet 5-letnim dziewczynkom. Mniej więcej co 4 lata dokładana jest jedna obręcz. Ich waga może sięgać nawet ponad 5 kg! Najważniejszym faktem jest jednak to, że Karen wcale nie mają dłuższych szyj od normalnych kobiet. Obręcze nie wpływają ani na zmianę kości, ani mięśnie szyjne właścicielki. Wygląd "Żyrafy" to tylko iluzja. 
       Istnieje wiele legend, próbujący tłumaczyć genezę noszenia obręczy na szyjach przez Karen. Mi najbardziej podoba się ta, która głosi, że inicjatorami tego pomysłu nie były wcale kobiety, lecz  mężczyźni, którzy chcąc chronić swoje partnerki przez pożądaniem ze strony innych mężczyzn, próbowali swoje kobiety troszkę oszpecić zmuszając je do zakładania metalowych obręczy (...)     
       Dla ciekawostki, z najnowszych informacji - ONZ poinformowało, że na przestrzeni ostatnich lat, władze Tajlandii praktycznie uniemożliwiają kobietom z plemienia Karen opuszczać kraj. Podejrzewa się, że są one zatrzymywane, z powodu atrakcyjności, jaką odgrywają w lokalnej turystyce.